Było już po sezonie. Dzika plaża świeciła pustkami. Rozbiliśmy namiot. Rano obudził nas biegający pies. Dzień był przepiękny. Łapaliśmy ostatnie promienie słońca przed jesienią. Nawet wskoczyłam do wody. Jednak jak szybko się w niej znalazłam, tak szybko mnie juz w niej nie było. Lodowate zimno przeszywało na wylot. Wieczorem podziwialiśmy piękny zachód słońca. Na niebie zebrały się granatowe chmury. Wszystko to, tworzyło niesamowity obraz. Promienie słońca ślizgały się, na przemian po chmurach i wodzie. Zerwał się wiatr. Chmury tańczyły przybierając coraz to inny wygląd. Z godziny na godzinę wiało coraz mocniej. Namiot zaczął rytmicznie kłaść się na wietrze. O północy wiat tak już przybrał na mocy, że szarpał bez pamięci naszym przenośnym domkiem i nami. Pojawiły się fale. Podpełzały bliżej i bliżej...
Podjęliśmy szybką decyzję. Uciekamy z plecakami, a namiot zostawiamy na pastwę żywiołu. Wiatr popychał nas z naszym dobytkiem, jak lekkie piłeczki. Noc spędziliśmy pod zadaszeniem budki, która stała w lesie. Rano wichura nadal szalała i nic nie straciła ze swojej mocy. Namiot jednak dzielnie fruwał na jednym sznurku. W całości przenieśliśmy go pod zadaszenie. Właściwie to nas przewiało z miejsca na miejsce. Nagle pojawiła się właścicielka sklepiku (nasza budka była sezonowym sklepikiem). Potwornie zaczęła krzyczeć. Chciała koniecznie dzwonić po policję. Nie docierały do niej tłumaczenia. Nawet nie zapytała czy nic się nam nie stało. W swojej wielkiej dobroci dała nam 5 minut i kazała się wynosić. To był jedyny przypadek, podczas całej wyprawy, kiedy trafiliśmy na kogoś takiego.